Wednesday, October 29, 2014

Ciąg dalszy przygód na szwajcarskich i francuskich dróżkach

Wykłady mojego Mistrza Jeffrey'a Yuen były fantastyczne. Dotyczyły bólu i nowotworów (prewencji i leczenia). Ponieważ wiele z tych wiadomości już wdrażałam w życie moich pacjentów często miałam ochotę zachować się tak jak to jest w zwyczaju uczestników kościołów Gospel na nowojorskim Harlemie: chciałam wstać, zacząć tańczyć, klaskach w dłonie i krzyczeć "yes! yes maaaaan! hallelujah!" na potwierdzenie że zgadzam się z teorią, że przynosi efekty, że przynosi cuda bo wypróbowałam w praktyce. Te wykłady były przypomnieniem, wzmocnieniem i weryfikacją że moje zrozumienie i praktyka pokrywa się z tysiącletnią historią i filozofią chińskiej medycyny. Większa część ludzi na wykładach (było ich pewnie z 80 osób) była równie podniecona i słuchała z wypiekami na twarzy tak jak ja. Ale byli i tacy którzy podsypiali - widać było że ogrom informacji ich przeraził bo nie byli do tego ogromu i zawiłości przygotowani. Jest to rozległa wiedza więc cieszę się że już ją posiadłam w stopniu który pozwala leczyć z sukcesem, ale oczywiście do końca życia będę zgłębiała starożytne księgi i mam nadzieje że będę mogła słuchać wykładów Jeffreya przez wiele następnych lat.

Do Winterthur gdzie odbywały się zajęcia dotarłam bla bla carem z Benjaminem i trzema innymi osobami, m.in. Joydee która jest z Wenezueli i studiuje flet w Genewie (bardzo miła i ciekawa osóbka). Wlekliśmy się starym Renoultem Benjamina ponad 10 godzin ale Ben podwoził każdego pod sam dom więc też i to trochę przeciągnęło tę podróż. Było jednak bardzo radośnie, rozmawialiśmy w różnych językach, po angielsku, francusku, hiszpańsku i niemiecku. Każdy miał coś wspólnego z innym towarzyszem podróży więc był to "wesoły autobus". W powrotnej drodze jechałam też bla bla carem z Franzem i Alexem z Niemiec, szybką nową Skodą, autostradami; szybko, sprawnie i dosyć nudno. Chłopaki jechali na jakiś mecz do Barcelony i wyglądało na to że piłka to ich jedyne zainteresowanie. Poprosiłam ich żeby zboczyli trochę z trasy i podwieźli mnie do Bagnols-sur-Ceze (bliżej domu niż Avignon gdzie chcieli mnie zrzucić na wylocie z autostrady). Wjechaliśmy w tunel z platanów i tak się zachwycili krętymi wąskimi dróżkami francuskiej prowincji że postanowili pojechać stamtąd do Barcelony lokalnymi drogami i nawet zjeść obiad w Nimes (poleciłam im knajpę przy rzymskiej arenie). Może więc Francja nie będzie dla nich tylko przelotem autostradą. Może się nią zachwycą jak ja.

Wracając do Szwajcarii. Winterthur wygląda na miasto doskonałe: niezbyt duże, bardzo zadbane, posiadające bardzo ładną starówkę z mnóstwem atrakcji, niewielkie obrzeża, mały ruch samochodowy bo większość mieszkańców przesiadła się na rowery. Jest tu spokojnie, błogo, a dookoła jest fantastyczna przyroda, parki, góry, jeziora. Ludzie są bardzo mili wszędzie i wykazują swobodną kulturę osobistą która wygląda na wyssaną z mlekiem matki a nie nabytą. Atmosfera jest bardzo przyjemna. Na wykładach poznałam 4 fajne dziewczyny: Yang z Chin, Lindę z Niemiec, Swietłanę z Ukrainy i Helen z NY. Wszystkie mieszkają od kilku lat w okolicach Winterthur (i praktykują akupunkturę) i bardzo im się tam podoba. Wcześniej mieszkały w Anglii, USA i Kanadzie ale mówią że najlepiej im się mieszka w Szwajcarii. Poznałam kiedyś Szwajcarkę w Indiach która mówiła że ma tak dosyć "ładu, porządku i kultury szwajcarskiej" że większą część roku spędza w Indiach bo lubi tą hinduską degrengoladę, chaos i swoisty syfek. Podejrzewam że z kolei każdy Hindus byłby wniebowzięty gdyby mógł zamieszkać w Szwajcarii gdzie wszystko jest jasne, oczywiste i gdzie można być głodnym tylko na własne życzenie; po życiu w kraju gdzie obowiązuje ciągła niepewność dalszej egzystencji, życie w bezpieczeństwie jasnych zasad może być niezwykle atrakcyjne. Co dla jednego może być niebem, dla drugiego może być piekłem. Tak jest pewnie ze wszystkim. Ja również, po moich walkach z polskimi urzędami, z bezprawiem, korupcją, codziennym chamstwem i głupotą systemu, cieszyłabym się mieszkając w kraju gdzie z takimi rzeczami walczyć nie trzeba i można ten czas poświecić na produktywne i radosne inicjatywy. Być może Francja nie jest tak idealnym krajem jak Szwajcaria ale jednak czuję że tutaj jest moje miejsce. Nie jest tutaj tak czysto i tak schludnie ale lubię tą "antyczność" Francji, tą miłość tutejszą do odrapanych starych sprzętów, małych poobijanych i zakurzonych samochodzików, do trzygodzinnej sjesty, itd. Jak przekraczam granicę to się cieszę że wracam do domu.

Właściwie już czuję się częścią tej społeczności w której obecnie jestem. Mam już pacjentów spośród mieszkańców wsi w której mieszkam i znajomych Ludmiły (jeden przyjechał z Paryża na zabiegi). Pracownicy w La Nougatine mnie rozpoznają - już zauważyli że nie jestem turystką tylko nowym lokalsem. Teraz Nougatine jest w remoncie więc zaprzyjaźniłam się z panem prowadzącym małą restauracyjkę do której wpadam na cafe alonge kiedy jestem w Uzes na targu. Targi w Uzes nigdy chyba nie przestaną mnie zachwycać. Jest tam wszystko co potrzebne jest do życia: świeże lokalne warzywa i owoce, oliwa, ocet winny, wino, orzechy, klasztorne przetwory, różne suszone strączki, a także mydła marsylskie, olejki, przyprawy, itd. W sobotę wzdłuż ulicy ciągnie się rynek ze wszystkim czyli ciuchami, butami, obrusami, wszelkim rękodziełem, itd. Uzes jest miastem dla mnie idealnym. Jest tak małe że można je przejść na piechotę w zapewne 20 minut ale ma wszystko: sklepiki, restauracje, kawiarnie, galerie wszelakie, małe kino, księgarnie, biblioteki, optyków, jeden szpital, szkołę podstawową i liceum a nawet oddział Uniwersytetu Publicznego do którego zapisałam się na język francuski od listopada (niskie opłaty, mała grupa). Pani na uniwersytecie bardzo się ucieszyła że jestem z Polski i życzyła mi powodzenia w osiedleniu się. W ogóle spotkałam jak do tej pory samych miłych ludzi. Jak powiedziałam sąsiadce o moich planach otwarcia centrum zdrowia i że będzie tam pracowało kilkoro moich znajomych z Polski to powiedziała: "Co? Najpierw nalot hydraulików z Polski a teraz nalot akupunkturzystów?!" Ale potem dodała: "I bardzo dobrze bo francuscy hydraulicy są do kitu a akupunkturzystów nie ma za wielu." Giselle jest żoną Rene pastora protestanckiego (oboje na emeryturze) i sami byłi pół życia emigrantami więc nie mają nic przeciwko wędrówce ludów. Mieszkali przez pewien czas na Brooklynie a nawet w domu na kółkach wśród Romów, co wspominają z nostalgią. Wracając do Uzes i naszej wsi oddalonej o 14 km (właśnie kot wskoczył mi na kolana - zaraz będzie o kotach) rejon ten jest typowo wiejski czyli usiany małymi wioskami po kilkanaście domów, wąskimi drogami obsadzonymi platanami, lasami, rzeczkami i winnicami. Jadę sobie tymi dróżkami i się wprost zacieszam tak tu jest pięknie. Oczywiście wszędzie pełno wszelakich zabytków. W niedzielę byłyśmy z Ludmiłą i jej synami w miasteczku rzymskim na wzgórzu Vaison-la-Romaine. Były tam też namioty z jedzeniem do degustacji - fantastyczne jedzonko. Cudowna starówka. W Uzes też jest pałac (obecnie muzeum miejskie), kościół i dużo bardzo starych budynków. W Uzes fajne jest też to, że dookoła osiedliło się wielu ludzi spoza Francji więc towarzystwo jest mieszane. Na sobotnim targu słychać języki z całego świata.

W poniedziałek pojechałam do Arles (kolejne cudne stare miasto przyjaznych rozmiarów) spotkać się z Julitą i jej 7-letnią córeczką Marysią (przeprowadziły się do Arles w sierpniu) a wcześniej pojechałam do St Maries de la Mer - miasteczka na wybrzeżu w rejonie Camargue (według legendy 4 Marie czyli Maria Magdalena, Maria matka Jezusa oraz dwie inne Marie przypłynęły do tego miejsca uciekając przed prześladowaniem po śmierci i zmartchwychwstaniu Jezusa). Nadal jest ciepło (25 C) więc biegaliśmy z pieskami po plaży i było sporo ludzi, również kąpiących się. Było trochę panów z panami i pań z paniami, chodzących w objęciach romantycznych. Bardzo lubię taką atmosferę gdzie każdy może swoje emocje uzewnętrznić i cieszyć się życiem na zewnątrz a nie w ukryciu tylko swojego domu. Było też sporo piesków z którymi Oli i Rafa radośnie się pluskały i przeciągały patyki.

Koty. Są dwie kotki Ludmiły i jeden dochodzący rudy kocur (ten na kolanach) - mój faworyt. Przyszedł bardzo chory kilka miesięcy temu i u Ludmiły się podreperował. Teraz jest zdrowy, tłusty, mocno ofutrzony i sypia najczęsciej na mozaikowym stole na tarasie. Myślę że jest wybitnie mądry. Wymógł szacunek psów ale nie jakimś dzikim rzucaniem się, prychaniem (jak kotki) tylko stoickim spokojem (drga tylko końcówka ogona) i ewentualnie wyciągnięciem łapy z pazurkami od czasu do czasu ale nie tak żeby podrapać. Inne koty są gonione a ten leży rozwalony i psy siedzą naprzeciwko niego i tak sobie leżakują na werandzie. Jak kupię dom to go zabiorę, tego fantastycznego kocura, bo do nikogo nie należy, tylko tak przychodzi na moje kolana i na żarcie to tu to tam. Lubię takie niezależne typy, taki koci mistrz zen który do każdych warunków się przyzwyczai i wygląda na mocno zadowolonego.

Psy. Prowadzą fantastyczny żywot. Teraz towarzyszą chłopcom w budowie szałasu przy winnicy. Myślałam że Rafa jest najdzikszym psem na świecie ale jednak nie. Najdziksza jest suczka sąsiadów Izzy. Jest niezamęczalna tzn. Rafa czasami ucieka przed nią do domu tak jest przez nią wymiętolona. Izzy to poprostu urodzony zapaśnik - nigdy nie ma dość. Jak idę na zbiór szarfranu to przeważnie towarzyszy mi teraz stado: seniorka Tajga leniwie krocząca, dwie psice które latają w kółko jak szalone i Oli który usadawia się w miejscu gdzie ma oko na wszystko - w końcu jest teraz głową tego stada i musi pilnować żeby każdy był na swoim miejscu i nie za daleko od reszty.

Szukamy z Julitą jakiegoś locum na gabinet i ogarniamy kwestie urzędowe. Dalszy ciąg jesieni i zima będą zatem pracowite co mnie bardzo cieszy bo lubię twórcze działania w miejscu, w którym czuję przypływ twórczej energii. Tymczasem pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie.

Sunday, October 26, 2014

Testing

Testing to see if it still works and then there will be news.